Bez tytułu
Może opowiadając to choć trochę zrzuce z siebie cieżaru... Lecz na wstępie zapowiadam, że będzie to notka dla wytrwałych.
Trzeba cofnąć się w czasie. Jakieś dwa miesiące. Jesteśmy na MOSIR-ze w Lublinie. Odbywa się turniej siatkówki, moja drużyna bierze w nim udział. Rozgrzewamy się. Jestem w świetniej formie, nie mam zakwasów nic mnie nie boli, mam wspaniały humor i samopoczucie. Nasza rozgrzewka przeszła do ataku. Ja jestem rozgrywająca, więc nie powinnam atakować. Słysze głos Kaśki - rozgrywającej w drugiej lini: "Idz sobie raz sprasuj i będziesz wystawiac". Posłuchałam, poszłam wyskoczyłam ściełam, upadłam. Ale nie podniosłam się już. Straciłam przytomność. PObudziłam się na ławce... Oczy scałej hali były zwrócone, na mnie, a ja leżałam wyjąc z bólu.Logiczne było to, że musiało się stać coś poważnego bo nie mogłam stawać. Trenerka nie chciala wezwać pogotowia. Leżałam na ławce do czasu zakonczenia calych rozgrywek. Zlitowal się nademna tylko jeden człowiek, który zanosił mnie do toalety... Tak minął czas od 9 rano do 14. Zostałam odwieziona do domu. Rodzice od razu wzieli samochód i zawizli mnie do szpitala. Nie bede się tu rozwodziła nad beznadziją naszej służby zdrowia bo mi sie poprostu nie chce... Na Izbie znalazłam sie o 16, o 18.30 ją opuściłam. Oczywiście zarowno moje przybycie do szpitala jak i z niego wyjście nie odbyło się o własnych siłach. Był to 1 kwietnia, dzień przed śmiercią papieża.
Przez trzy dni nie mogłam chodzić, obrzęk, stłuczenie... Kicałam na jednej nodze. Dopóki nie dostałam kul. 2 maja umiera papież dowiaduje się tego siedząc przy komputerze. Po raz pierwszy zaczynam sie chyba prawdziwie modlić... Chodzenie sprawia mi ogromny bol, ale już w poniedziałek zjawiam sie w szkole, by nie miec zaległości. Każdy kolejny dzień wiąże się z bóle i bezsilnością, płacze wchodzą na schody bo po 3 schodkach już nie mam siły... Tak mija tydzień... Zjawiam sie u ortopedy w prywatnej klinice, by leczenie potoczyło się szybciej. Lecz wtedy jeszcze nie wiedziałam, że mialo mnie to skazać na wydłużone męczarnie. Lekarz się nie wykazał, brał pieniądze i ciągle powtarzał, że to tylko stłuczenie. Po miesiącu takiego leczenia miarka się przebrała. Poszlam do kogoś innego. Cały czas miałam towarzsza - ból,. Był zawsze przy mnie. Nawet zaczelam się do niego przyzwyczajać, tak samo jak do kul. Były ze mna wszędzie przez miesiąc. Czasem nawet wybralam się na karkołomną 0,5 km wycieczke... Od tej pory byłam skazana na innych prawie we wszytskim. Dla osoby takiej jak ja nie było to łatwe. Taki stan miał trwać przez dwa m-c. Aż do chwili obecnej, dwa miesiące. Zmieniłam lekarza. Na dobrego lekarza. Ale nadal miałam towarzysza- ból. Zabłysnęla nadzieja, że w końcu ktos mi powie co się dzieje. Slowa spadły jak wyrok - wiązadła krzyżowe, USG, stabilizator... Zawirowalo w głowie, ale była nadzieja. Potem źle wykonane USG, jeszcze jedno USG... I dzisiejszy wypadek... Spadłam ze schodów, poprostu się pośliznełam, teraz z każdym krokiem czuje jakby mi ktoś wbijał gwóżdz w tylną część kolana.
Czeka mnie operacja... Uszkodzone wiązadla krzyżowe, boczne i przytłuczona łąkotka, poza tym torbiel... To brzmi jak wyrok... Wyrok... Jeśli się zgodzę na nią, to może być gorzej niż jest. Kolano ma na tyle skomplikowaną budowę, że najmniejszy niepewny ruch chirurga podczas operacji może sprawić, że będzie o wiele gorzej niż jest teraz i niż było kiedyś... Wiąże się to z wielkim ryzykiem... To największe ryzyko...
1 kwietnia-mój wypadek
2 kwietni-umiera papież
19 kwietnia- moje 18 urodziny, wybór nowego papieża...
Doszukuje się bzdurnych powiązań??
Doszukiwanie się we wszystkim powiązań może przyprawić o obłęd. Naprawdę, sama nie raz tego doświadczyłam i już się wystrzegam.
A operacja się uda, zobaczysz. Trzeba wierzyć. Zawsze jest nadzieja, a stan obecny chyba nie zbyt Ci odpowiada prawda?
Rzecz się dzieje parę lat temu, a głównym bohaterem owej opowieści jest mój starszy brat. Jest jednym z najlepszych deskorolkarzy [tak to się mówi?:D] w moim mieście. Deska to jego miłość, hobby, największa radość życia. Pewnego dnia jeden niefortunny skok podczas gry w kosza. Kolano zniszczone doszczętnie. Operacja. Niby poprawa, ale chłopak skazany na, jak by nie patrzeć, w jakimś sensie na kalectwo. Na szczęście lekarz w Lublinie skierował go do Nałęczowa. Tam właśnie są świetni specjaliści. Zoperowali mojego brata i dziś, wyobraź sobie, może biegać, skakać, jeździć na desce! Znów żyje, znów cieszy się tym, że może się ruszać. A miał już tego do końca życia nie zaznać:) Także, jak widzisz, żaden to wyrok. Jeśli chcesz, mogę zapytać mamę o nazwisko lekarza, który zajmował się moim bratem. Daj mi tylko znać, a pokieruję Cię gdzie trzeba:) Ten lekarz przyjmuje w Lublinie również:) Buzi
Dodaj komentarz